Howard Roark Speech

 

Kiedy Keating opuścił miejsce dla świadka, widzowie mieli dziw­ne wrażenie, że nic się nie zmieniło; tak jakby na tym miejscu nie stała przedtem żadna osoba.

— Oskarżenie zakończyło przesłuchiwanie świadków — rzekł prokurator.

Sędzia spojrzał na Roarka.

— Proszę — powiedział. Jego głos był łagodny. Roark wstał.

— Wysoki Sądzie, nie będę powoływał żadnych świadków. To bę­dzie moje zeznanie i moje podsumowanie.

— Proszę złożyć przysięgę.

Roark złożył przysięgę. Stał przy schodkach podestu dla świad­ków. Publiczność patrzyła na niego. Czuli, że nie ma szans. Odrzuci­li bezpodstawną urazę, poczucie niepewności, jakie wzbudzał w wię­kszości ludzi. Dzięki temu po raz pierwszy zobaczyli, kim naprawdę jest: człowiekiem całkowicie wolnym od strachu.

Strach, o którym myśleli, nie był zwyczajnym strachem, odpowie­dzią na konkretne niebezpieczeństwo, ale chronicznym, niewyzna-nym strachem, w którym żyli oni wszyscy. Przypomnieli sobie swoją bezradność i samotność, chwile, kiedy pragnęli wielkich słów, ale nie mogli ich znaleźć, i nienawidzili tych, którzy ukradli im ich od­wagę. Bezradna świadomość, jak silny i zdolny jest człowiek w swo­im własnym umyśle, w swoim promiennym, nigdy nieurzeczywistnionym obrazie. Marzenia? Oszukiwanie się? Czy też zamordowana rzeczywistość, nienarodzona, zabita przez te niszczące emocje bez imienia: strach — potrzebę — zależność — nienawiść?

Roark stanął przed nimi taki, jaki jest człowiek wobec niewinno­ści swego umysłu. Stanął przed wrogim tłumem, który nagle zrozu­miał, że ten człowiek nie jest zdolny do nienawiści. Przejęli na mo­ment stan jego świadomości. Czy potrzebuję czyjejkolwiek aprobaty?, pytali samych siebie. Czy to ma znaczenie? Czy jestem związany? Przez tę jedną chwilę każdy człowiek był wolny — dostatecznie wol­ny, by czuć sympatię wobec wszystkich innych ludzi na sali.

Była to tylko chwila: chwila ciszy, która zaległa przed przemó­wieniem Roarka.

— Tysiące lat temu pierwszy człowiek odkrył, jak krzesać ogień. Prawdopodobnie zginął na stosie, który nauczył swoich braci rozpa­lać. Uznano go za złoczyńcę, który zadał się z demonem. Od tego czasu jednak ludzie mieli ogień, który ogrzewał ich, oświetlał jaskinie, pozwalał ugotować posiłek. Ten pierwszy człowiek podarował lu­dziom coś, czego sami nie zdołali wymyślić, i sprawił, że ziemia wyłoniła się z ciemności. Wiele wieków po nim ktoś inny wynalazł koło. Prawdopodobnie zginął wskutek tortury łamania, kołem, które nauczył swoich braci konstruować. Uznano go za przestępcę, który przekroczył dozwolone granice. Od tego czasu ludzie mogli jednak podróżować poza horyzont. Podarował im coś, czego sami nie zdołali wymyślić, i otworzył przed nimi drogi świata.

Ten niepokorny pionier jest bohaterem pierwszego rozdziału każ­dej legendy, jaką stworzyła ludzkość na temat swoich początków. Prometeusz został przykuty do skały i był rozszarpywany przez sępy za to, że ukradł bogom ogień. Adam został skazany na cierpienie za to, że zjadł owoc z drzewa wiadomości. Którąkolwiek legendę weźmie­my, z otchłani ludzkiej pamięci wyłania się świadomość, że chwała jest zasługą pojedynczego człowieka i że zapłacił on za swoją odwagę.

W ciągu wieków pojawiali się ludzie, którzy stawiali pierwsze kro­ki na nowych drogach, uzbrojeni jedynie w swoją własną wizję. Ich cele różniły się, ale łączyło ich to samo: ich krok był pierwszy, droga — nowa, wizja — własna, a odpowiedzią, jaką otrzymywali, była nie­nawiść. Wielcy twórcy — myśliciele, artyści, naukowcy, wynalazcy — samotnie stawiali czoło społeczeństwu swoich czasów. Każda wielka nowa myśl napotykała na opór. Każdy wielki nowy wynalazek był od­rzucany. Pierwszy silnik uznano za głupotę. Samolot uważano za niemożliwy. Do skonstruowania. Krosno mechaniczne za przeklęte. Znieczulenie za grzeszne. Ale ludzie, którzy mieli własną wizję, parli do przodu. Walczyli, cierpieli i płacili. Lecz zwyciężali.

Żadnemu twórcy nie przyświecała idea służenia bliźnim, bo jego bliźni odrzucali dar, który im oferował, dar ten, bowiem niszczył le­niwą rutynę ich dni. Jedynym motywem postępowania, jakim kiero­wał się wynalazca, była prawda. Jego własna prawda i jego własne dążenie do osiągnięcia jej na swój własny sposób. Symfonia, książka, silnik, filozofia, samolot czy budynek — to był cel jego życia. Nie ci, którzy słuchali, czytali, obsługiwali, wierzyli, latali czy zasiedlali dom, który stworzył. Dzieło, nie jego użytkownicy. Dzieło, nie korzy­ści, które będą z niego czerpać inni. Dzieło, które nadawało kształt jego prawdzie. Prawdzie będącej najwyższą wartością i tarczą, którą dzierżył przeciwko wszystkim ludziom.

Jego wizja, jego siła, jego odwaga pochodziły z jego własnego du­cha. Duchem człowieka jest jego własna jaźń. Jedność, która stanowi jego świadomość. Myśleć, czuć, sądzić, działać — oto są funkcje ego.

Twórcy nie byli bezinteresowni, pozbawieni własnego ja. W tym tkwi cały sekret ich siły: była samowystarczalna, samonapędzająca się, samowytwarzająca się. Praprzyczyna, źródło energii, siła życio­wa, czynnik nadrzędny. Twórca nie służył nikomu ani niczemu. Żył dla siebie.

I tylko żyjąc dla siebie, mógł osiągnąć rzeczy, które dziś są chlubą ludzkości. Taka jest natura osiągnięć.

Człowiek nie może przetrwać inaczej, jak tylko dzięki własnemu umysłowi. Przychodzi na ziemię nieuzbrojony. Jego mózg jest jego jedyną bronią. Zwierzęta zdobywają żywność siłą. Człowiek nie ma szponów, kłów, rogów ani wielkiej siły fizycznej. Musi hodować żyw­ność lub polować na nią. Aby hodować, potrzebuje procesu myślenia. Aby polować, potrzebuje broni, a aby ją stworzyć — procesu myśle­nia. Od tej najprostszej potrzeby po najwyższą abstrakcję religijną, od koła po drapacz chmur, wszystko, czym jesteśmy i co mamy, po­chodzi od jednego atrybutu człowieka — od jego umysłu.

Umysł jest jednak atrybutem jednostki. Nie istnieje umysł kolek­tywny. Nie istnieje myśl kolektywna. Porozumienie osiągnięte przez grupę ludzi jest tylko kompromisem, średnią wyciągniętą z wielu in­dywidualnych myśli. Konsekwencją wtórną. Akt pierwotny — pro­ces rozumowania — odbywa się w głowie pojedynczego człowieka. Możemy podzielić posiłek pomiędzy wielu ludzi. Nie możemy go przetrawić w kolektywnym żołądku. Żaden człowiek nie może uży­czyć swoich płuc innemu człowiekowi. Żaden nie może używać swe­go mózgu, by myśleć za kogoś innego. Wszystkie funkcje ciała i du­cha są indywidualne. Nie można się nimi dzielić ani ich zamieniać.

Dziedziczymy produkty myśli innych ludzi. Dziedziczymy koło. Budujemy wóz. Wóz staje się samochodem. Samochód staje się sa­molotem. Ale przez cały ten proces to, co otrzymujemy od innych, jest tylko końcowym produktem ich myśli. Siłą napędową jest zdol­ność twórcza, która przyjmuje ten produkt za materiał, używa go i rozpoczyna kolejny etap. Tej zdolności twórczej nie można dać ani otrzymać, podzielić się nią ani pożyczyć. Należy do jednostek. To, co stworzy, jest własnością twórcy. Ludzie uczą się od siebie nawza­jem. Ale nauka to tylko wymiana materiałów. Żaden człowiek nie może przekazać drugiemu zdolności myślenia. A jednak to właśnie ta zdolność jest dla nas gwarancją przetrwania.

Na ziemi nic nie jest człowiekowi dane. Wszystko, czego potrzebu­je, trzeba stworzyć. I tu człowiek staje przed podstawową alterna­tywą: może przetrwać tylko w jeden z dwóch sposobów — dzięki nie­zależnej pracy swego umysłu lub jako pasożyt karmiący się umysłami innych. Twórca rozpoczyna. Pasożyt czerpie. Twórca stawia czoło przyrodzie samotnie. Pasożyt stawia jej czoło przez pośrednika.

Troską twórcy jest podbój przyrody. Troską pasożyta jest podbój ludzi.

Twórca żyje dla swojej pracy. Nie potrzebuje innych ludzi. Jego nadrzędny cel leży w nim samym. Pasożyt żyje, powielając. Potrze­buje innych. Inni stają się jego nadrzędnym celem.

Podstawową potrzebą twórcy jest niezależność. Rozumny umysł nie może pracować, gdy jest poddany jakiejkolwiek formie przymu­su. Nie może być ograniczony, poświęcony czemuś ani podporządko­wany żadnym okolicznościom. Wymaga całkowitej niezależności w działaniu i motywach postępowania. Dla twórcy wszelkie stosun­ki z innymi ludźmi są rzeczą drugorzędną.

Podstawową potrzebą powielacza jest umacnianie więzi z ludźmi, którzy go żywią. Stosunki międzyludzkie stawia na pierwszym miej­scu. Twierdzi, że człowiek istnieje, by służyć innym. Głosi altruizm.

Altruizm jest doktryną wymagającą, by człowiek żył dla innych i umieszczał innych ponad własnym ego.

Żaden człowiek nie może żyć dla innego człowieka. Nie może dzie­lić się duchem, tak samo jak nie może dzielić się ciałem. Ale powie­lacz użył altruizmu jako broni służącej wyzyskowi i przeinaczył pod­stawy zasad moralnych ludzkości. Wpojono ludziom to wszystko, co niszczy twórcę. Nauczono ich, że zależność jest cnotą.

Człowiek, który usiłuje żyć dla innych, jest zależny. Jego motywy są motywami pasożyta. Czyni pasożyty z tych, którym służy. Taki związek nie wytwarza nic poza wzajemnym zepsuciem. Jest zasad­niczo niemożliwy. Najbliższe mu jest niewolnictwo. Niewolnik to człowiek, który żyje, by służyć innym. Jeśli fizyczne niewolnictwo jest odrażające, to o ileż bardziej odrażająca jest koncepcja służal­czości ducha? Człowiek wzięty do niewoli posiada resztki honoru. Można zapisać mu na plus to, że się opierał i że uważa swą obecną pozycję za złą. Ale człowiek, który z własnej woli czyni z siebie nie­wolnika i czyni to w imię miłości, jest najpodlejszym ze stworzeń. Degraduje godność człowieka i degraduje koncepcję miłości. Ale taka właśnie jest kwintesencja altruizmu.

Nauczono ludzi, że największą cnotą nie jest zdobywać, lecz da­wać. Nie można jednak dać czegoś, czego przedtem nie stworzono. Tworzenie poprzedza rozdawanie — inaczej nie byłoby, co rozdawać. Potrzeba twórcy poprzedza potrzebę każdego potencjalnego beneficjenta. A jednak uczą nas podziwiać powielacza rozdającego dobra, których nie wyprodukował, i stawiać go ponad człowiekiem, któryich przysporzył. Sławimy dobroczynność. Wzruszamy ramionami w obliczu osiągnięć.

Nauczono ludzi, że ich największą troską powinno być, jak ulżyć innym w cierpieniu. Ale cierpienie jest chorobą. Kiedy ktoś natyka się na nią, próbuje ulżyć i pomóc. Prawdziwą próbą cnoty jest uczy­nienie z cierpienia istotnego elementu życia. A zatem człowiek mu­si pragnąć widoku cudzych cierpień, bo tylko dzięki nim może być cnotliwy. Taka jest natura altruizmu. Twórca nie myśli o choro­bie, lecz o życiu. A jednak to właśnie jego praca eliminowała jedną chorobę po drugiej, w ludzkim ciele i duszy, i przyniosła więcej ulgi w cierpieniu niż jakikolwiek altruista kiedykolwiek zdoła sobie wy­obrazić.

Nauczono ludzi, że cnotą jest zgadzać się z innymi. Ale twórca to człowiek, który się nie zgadza. Nauczono ludzi, że cnotą jest płynąć z prądem. Ale twórca to ktoś, kto płynie pod prąd. Nauczono ludzi, że cnotą jest trzymać się razem. Ale twórca to człowiek, który stoi sam.

Nauczono ludzi, że ego jest synonimem zła, a brak ego ideałem cnoty. Ale twórca jest egoistą w sensie absolutnym, a altruista kimś, kto nie myśli, nie czuje, nie sądzi i nie działa. To bowiem są funkcje ego.

Tutaj owo podstawowe odwrócenie norm jest najpełniejsze. Czło­wieka pozostawiono bez alternatywy — i bez wolności. Jako bieguny dobra i zła zaoferowano mu dwie koncepcje: egoizm i altruizm. Ego­izm oznaczał poświęcenie innych własnemu ego, altruizm — poświę­cenie własnego ego innym. To nieodwołalnie wiązało człowieka z in­nymi ludźmi i nie pozostawiało mu innego wyboru, jak tylko ból: jego własny ból, znoszony dla innych lub ból zadawany innym w imieniu własnego ja. Potem okazało się, że człowiek musi znajdować radość w składaniu siebie w ofierze, a wtedy pułapka zamknęła się. Czło­wiek został zmuszony do zaakceptowania masochizmu, jako swojego ideału — pod groźbą, że drugą ewentualnością jest sadyzm. To było największe oszustwo, jakie kiedykolwiek popełniono wobec ludzkości.

To było narzędzie, za pomocą, którego uczyniono z zależności i cierpienia fundamentalne zasady życia.

Nie chodzi o wybór między poświęceniem a dominacją. Chodzi o wybór między niezależnością a zależnością. Między kodeksem twórcy a kodeksem powielacza. To jest podstawowa kwestia. Kwe­stia wyboru między życiem a śmiercią. Kodeks twórcy oparty jest na potrzebach rozumnego umysłu, który pozwala człowiekowi prze­trwać. Kodeks powielacza oparty jest na potrzebach umysłu niezdol­nego do przetrwania. Wszystko, co pochodzi od niezależnego ego człowieka, jest dobre. Wszystko, co wynika z zależności człowieka od innych ludzi, jest złe.

Egoistą w sensie absolutnym nie jest człowiek, który poświęca in­nych. Jest to ktoś, kto stoi ponad potrzebą wykorzystywania innych w jakikolwiek sposób. Nie działa poprzez nich. W żadnej ważnej sprawie nie kieruje się myślą o nich. Ani jego cel, ani jego myśl, ani jego pragnienia, ani źródło jego energii nie mają związku z innymi ludźmi. Nie żyje dla żadnego innego człowieka — i nie prosi nikogo, by żył dla niego. To jedyna forma braterstwa i wzajemnego szacun­ku możliwa pomiędzy ludźmi.

Stopień zdolności bywa różny, ale podstawowa zasada pozostaje taka sama: stopień niezależności człowieka, inicjatywa i miłość własna determinują jego talent jako pracownika i jego wartość jako człowieka. Niezależność jest jedyną miarą cnoty i wartości człowie­ka. To, czym jest i co z siebie robi, nie to, co zrobił lub czego nie zrobił dla innych. Nie ma substytutu dla godności osobistej. Nie ma innej normy godności osobistej, jak tylko niezależność.

We wszystkich zdrowych stosunkach międzyludzkich nie istnieje poświęcenie jednej osoby dla drugiej. Architekt potrzebuje klientów, ale nie podporządkowuje swojej pracy ich żądaniom. Oni też go po­trzebują, ale nie zamawiają domu tylko dlatego, by miał co robić. Ludzie wymieniają się swoją pracą za obopólną zgodą, dla obopól­nego zysku, kiedy ich osobiste zainteresowania są zbieżne i kiedy pragną wymiany. Jeśli jej nie pragną, nie muszą zadawać się ze sobą. Szukają dalej. To jedyna forma wzajemnej zależności możliwa między równymi sobie. Wszystko inne jest zależnością niewolnika od pana lub ofiary od kata.

Żadnej pracy nigdy nie wykonuje się kolektywnie, poprzez decy­zję większości. Każda praca twórcza wykonywana jest pod przewod­nictwem jednej indywidualnej myśli. Architekt do budowy swego domu potrzebuje wielu ludzi. Ale nie prosi ich, by głosowali na jego projekt. Działają razem dzięki niewymuszonej zgodzie i każdy jest wolny, występując we własnej roli. Architekt używa stali, szkła i be­tonu, które wyprodukowali inni. Ale materiały te są jedynie stalą, szkłem i betonem, dopóki on ich nie dotknie. To, co z nich uczyni, jest jego osobistym produktem i jego osobistą własnością. To jedyny model właściwej kooperacji pomiędzy ludźmi.

Pierwszym prawem na ziemi jest prawo ego. Pierwszym obo­wiązkiem człowieka jest obowiązek wobec samego siebie. Jego pra­wem moralnym jest, aby nigdy nie umieszczał swego nadrzędnego celu w innych ludziach. Jego obowiązkiem moralnym jest robić to, czego pragnie, pod warunkiem, że głównym źródłem tego pragnie­nia jest on sam, nie inni. Dotyczy to całej sfery jego sił twórczych, jego myślenia, jego pracy. Nie dotyczy natomiast działań gangstera, altruisty i dyktatora.

Człowiek myśli i pracuje sam. Nie można kraść, wyzyskiwać ani rządzić w pojedynkę. Kradzież, wyzysk i władza zakładają istnienie ofiar. Implikują zależność. To sfery działania powielacza.

Ci, którzy rządzą ludźmi, nie są egoistami. Niczego nie tworzą. Ist­nieją całkowicie dzięki osobom trzecim. Ich cel leży w ich podwład­nych, w dziele zniewalania. Są równie zależni jak żebrak, pracownik socjalny czy bandyta. Forma zależności nie ma znaczenia.

Ludzi nauczono jednak uważać powielaczy — tyranów, imperato­rów, dyktatorów — za wcielenie egoizmu. Poprzez to kłamstwo zmu­szono ich do zniszczenia ego, własnego i cudzego. Celem tego kłam­stwa było zniszczenie twórców. Lub ujarzmienie ich. Co na jedno wychodzi.

Od zarania dziejów ścierały się ze sobą dwa przeciwieństwa: twórca i powielacz. Kiedy pierwszy twórca wynalazł koło, pierwszy powielacz zrewanżował mu się. Wynalazł altruizm.

Twórca — odrzucany, blokowany, prześladowany, wyzyskiwany — pracował dalej, posuwał się do przodu i niósł na swoich barkach całą ludzkość — dzięki swej energii. Powielacz nie dodał do tego pro­cesu nic z wyjątkiem przeszkód. Zmagania te noszą też inną nazwę: jednostka przeciw kolektywowi.

„Wspólne dobro" kolektywu — rasy, klasy, państwa — było sztandarem i usprawiedliwieniem każdej tyranii, jaką kiedykol­wiek narzucono człowiekowi. Każde wielkie okropieństwo w histo­rii dokonywało się w imię altruizmu. Czy jakikolwiek akt egoizmu można porównać z rzeziami apostołów altruizmu? Czy wina leży w hipokryzji człowieka, czy w jego zasadach? Najstraszliwsi rzeźni-cy byli najszczersi. Wierzyli, że dzięki gilotynie lub plutonowi egze­kucyjnemu stworzą idealne społeczeństwo. Nikt nie kwestionował ich prawa do mordu, gdyż mordowali z pobudek altruistycznych. Przyjmowano, że trzeba poświęcić człowieka dla dobra innych ludzi. Aktorzy się zmieniają, tragedia pozostaje jednak ta sama. „Czło­wiek humanitarny" zaczyna od deklaracji miłości dla ludzkości, a kończy morzem krwi. Taki stan trwa i będzie trwał tak długo, jak długo ludzie nie przestaną wierzyć, że dobre są działania, które są „bezinteresowne". To pozwala altruiście działać i zmusza jego ofia­ry, by to znosiły. Liderzy ruchów altruistycznych nie proszą o nic dla siebie. Przyjrzyjcie się jednak rezultatom.

Jedyne dobro, jakie ludzie mogą uczynić dla siebie nawzajem, i jedyna deklaracja ich właściwej zależności brzmi: ręce precz!

Przyjrzyjmy się teraz społeczeństwu opartemu na zasadzie indy­widualizmu. Taki jest nasz kraj. Najszlachetniejsze państwo w hi­storii ludzkości. Kraj największych osiągnięć, największego sukce­su, największej wolności. Tego kraju nie zbudowano, opierając się na bezinteresownej służbie, poświęceniu, rezygnacji czy jakikolwiek innym atrybucie altruizmu. Zbudowano go na prawie człowieka do poszukiwania szczęścia. Własnego szczęścia. Nie cudzego. Z prywat­nych, osobistych, samolubnych pobudek. Przyjrzyjcie się rezulta­tom. Zajrzyjcie w głąb własnych sumień.

To odwieczny konflikt. Ludzie zbliżali się do prawdy, tę jednak za każdym razem niszczono i jedna cywilizacja po drugiej upadała. Cy­wilizacja to postęp w kierunku społeczeństwa prywatności. Cała eg­zystencja dzikusa jest publiczna, rządzona prawami plemienia. Cy­wilizacja to proces uwalniania człowieka od innych ludzi.

Dziś, w naszych czasach, kolektywizm, zasada powielacza i drugoligowca, uprawomocnione monstrum wyrwało się na wolność i osza­lało. Doprowadziło ludzkość do poziomu deprawacji intelektualnej, jakiego historia nigdy jeszcze nie odnotowała. Osiągnął bezprece­densową skalę okropieństwa. Zatruł każdy umysł. Połknął więk­szość Europy. Wdziera się do naszego kraju.

Jestem architektem. Wiem, co nadejdzie, obserwując zasady, na jakich się to buduje. Zbliżamy się do świata, na życie, w którym nie mogę sobie pozwolić.

Teraz wiecie, dlaczego wysadziłem Cortlandt.

Zaprojektowałem Cortlandt. Dałem wam go. I zniszczyłem.

Zniszczyłem go, bo nie chciałem pozwolić mu istnieć. Było to po­dwójne monstrum: pod względem formy i implikacji. Musiałem zniszczyć jedno i drugie. Forma została okaleczona przez dwóch po­wielaczy, którzy uzurpowali sobie prawo do poprawiania czegoś, czego nie stworzyli i z czym nie mogli się równać. Pozwoliła im na to powszechna implikacja, że altruistyczny cel budynku jest ważniej­szy od wszelkich praw i że mnie nie wolno się temu sprzeciwić.

Zgodziłem się zaprojektować Cortlandt wyłącznie po to, by zoba­czyć go wybudowanym tak, jak go zaprojektowałem, i bez żadnych innych powodów. Taką cenę wyznaczyłem za swoją pracę. Nie zapłacono mi.

Nie winie Petera Keatinga. Był bezradny. Miał kontrakt z praco­dawcami. Kontrakt został zignorowany. Miał obietnicę, że kon­strukcja, którą przedłoży, zostanie wybudowana zgodnie z przedstawionym projektem. Obietnica została złamana. Miłość człowieka do spójności jego dzieła i jego prawo do jej zachowania są dziś uznawa­ne za niejasne, nieuchwytne i nieistotne. Słyszeliście te słowa z ust prokuratora. Dlaczego zniekształcono budynek? Bez powodu. Takie działania zawsze są wykonywane bez powodu, chyba że za powód uznamy próżność jakiegoś powielacza, który uważa, że ma prawo do cudzej własności, duchowej czy materialnej. Kto im pozwolił to zro­bić? Żaden konkretny człowiek pośród dziesiątków rządzących. Ni­kogo nie obchodziło to na tyle, by na to pozwolić lub zabronić tego. Nikt nie był odpowiedzialny. Nikogo nie można rozliczyć. Taka jest natura działania kolektywnego.

Nie otrzymałem zapłaty, o którą prosiłem. Właściciele Osie­dla Cortlandta dostali natomiast to, czego ode mnie potrzebowali. Chcieli otrzymać projekt wybudowania konstrukcji możliwie jak najtaniej. Nie znaleźli nikogo innego, kto mógłby zrobić to w sposób ich zadowalający. Ja potrafiłem i zrobiłem. Wykorzystali moją pracę i zmusili mnie do dostarczenia jej w prezencie. Aleja nie jestem al­truistą. Nie składam w prezencie takich rzeczy.

Mówi się, że zniszczyłem dom ubogich. Zapomniano jednak, że gdyby nie ja, ubodzy nie mieliby tego konkretnego domu. Ci, którzy martwili się o ich los, musieli przyjść do mnie, chcąc ten los popra­wić, choć ja sam nigdy się o niego nie troszczyłem. Sądzi się, że nędza przyszłych mieszkańców dała im prawo do mojego dzieła. Że ich potrzeba była dla mnie rozkazem. Że moim obowiązkiem było dać wszystko, czego się ode mnie zażąda. To jest credo powielacza pragnącego zawładnąć światem.

Przyszedłem tu, by powiedzieć, że nie uznaję niczyjego prawa do ani jednej minuty mojego życia. Ani do najmniejszej cząstki mojej energii. Ani do żadnego mojego osiągnięcia. Niezależnie od tego, kto rościłby sobie takie prawo, jak wiele byłoby tych osób i w jak wielkiej byłyby potrzebie.

Przyszedłem tu, by powiedzieć, że jestem człowiekiem, który nie żyje dla innych.

To musiało zostać powiedziane. Świat ginie w orgii samo poświęcenia.

Przyszedłem tu, by powiedzieć, że uczciwość pracy twórczej czło­wieka jest ważniejsza niż jakiekolwiek przedsięwzięcie charytatyw­ne. Ci z was, którzy tego nie rozumieją, są ludźmi, którzy niszczą świat.

Przyszedłem tu, by przedstawić moje warunki. Nie zamierzam żyć na żadnych innych.

Nie uznaję żadnego obowiązku wobec ludzi z wyjątkiem jednego: respektować wolność i nie akceptować społeczeństwa niewolniczego. Mojemu krajowi chcę ofiarować dziesięć lat, które spędzę w więzie­niu, jeżeli mój kraj już nie istnieje. Ofiaruję je pamięci tego kraju w podzięce za to, czym był. To będzie mój akt lojalności, moja odmo­wa życia i pracy w tym, co zajęło jego miejsce.

Mój akt lojalności wobec każdego twórcy, jaki kiedykolwiek żył i zmuszony był cierpieć przez tę samą siłę, która odpowiedzialna jest za wysadzenie przeze mnie Cortlandta. Wobec każdej bolesnej go­dziny samotności, odrzucenia, frustracji i męczarni, jaką musiał znieść — i wobec bitew, które wygrał. Wobec każdego twórcy, które­go nazwisko znamy — i każdego, który żył, walczył i zginął nierozpo­znany, zanim zdołał osiągnąć swój cel. Wobec każdego twórcy, któ­rego zniszczono fizycznie lub duchowo. Wobec Henry'ego Camerona. Wobec Stevena Mallory'ego. Wobec człowieka, który nie chce, bym wymieniał jego nazwisko, ale siedzi na tej sali i wie, że mówię o nim.

Roark stał, rozstawiwszy nogi, z rękoma przylegającymi do bo­ków, z uniesioną głową — tak jak stał w nieukończonym budynku. Później, gdy siedział przy stoliku obrońcy, wiele osób na sali miało wrażenie, że wciąż widzą go stojącego, tak jakby nie potrafili za­stąpić tego obrazu innym.

Obraz pozostał w ich głowach podczas długiej dyskusji prawni­ków, która nastąpiła potem. Usłyszeli, jak sędzia mówi do prokura­tora, że oskarżony zmienił de facto swoją deklarację: przyznał się do popełnionego czynu, lecz nie do tego, że winny jest zbrodni; poruszo­no kwestię okresowych zaburzeń umysłowych; ławie przysięgłych pozostawiono decyzję, czy oskarżony rozumie charakter i rozmiar swego czynu, a jeśli tak, czy rozumie, że czyn ten jest szkodliwy. Prokurator nie zgłosił sprzeciwu. W sali panowała dziwna cisza; był pewien, że już wygrał. Wygłosił końcowe przemówienie. Nikt nie za­pamiętał jego słów. Sędzia wydał instrukcje ławie przysięgłych. Przysięgli wstali i opuścili salę.

Ludzie podnieśli się, szykując się do wyjścia, bez pośpiechu, spo­dziewając się wielogodzinnego oczekiwania. Wynand, na końcu sali, i Dominiąue, z przodu, siedzieli bez ruchu.

Strażnik postąpił w stronę Roarka, by go wyprowadzić. Roark stał przy stoliku dla obrony. Jego wzrok pobiegł ku Dominiąue, po­tem ku Wynandowi. Odwrócił się i ruszył za strażnikiem.

Dotarł właśnie do drzwi, kiedy dał się słyszeć ostry dźwięk, po którym na dłuższą chwilę zaległa cisza, zanim ludzie zdali sobie sprawę, że to, co usłyszeli, było pukaniem dochodzącym z zamkniętego pokoju, w którym obradowali przysięgli. Ława przysięgłych ustaliła werdykt.

Ci, którzy zdążyli wstać, zamarli w tej pozycji, czekając, aż sędzia powróci na swoje miejsce. Przysięgli weszli do sali.

— Proszę więźnia o powstanie i zwrócenie się twarzą do ławy przysięgłych — rzekł urzędnik sądowy.

Roark postąpił do przodu i stanął twarzą do rady. Gail Wynand na końcu sali także wstał.

— Panie przewodniczący, czy rada ustaliła werdykt?

— Tak.

— Jak brzmi werdykt?

— Niewinny.

 

Tekst pochodzi z książki Ayn Rand pt: „Źródło”