Władza

 

— Czego... pragniesz... Ellsworth?

— Władzy, Petey.

W mieszkaniu piętro wyżej słychać było kroki, ktoś podskaki­wał wesoło, jakby stepował. Lampa zadźwięczała i głowa Keatinga uniosła się posłusznie. Potem skierował ją znów na Tooheya. Ten uśmiechał się niemal obojętnie.

— Zawsze... mówiłeś... — zaczął Keating ze ściśniętym gardłem i zamilkł.

— Zawsze mówiłem dokładnie to. Wyraźnie, precyzyjnie i otwar­cie. To nie moja wina, że nie słyszałeś. Oczywiście, mogłeś to usłyszeć, ale nie chciałeś. To było bezpieczniejsze niż głuchota. Dla mnie. Mówiłem, że chcę rządzić. Jak moi duchowi ojcowie. Ale mam więcej szczęścia niż oni. Odziedziczyłem owoc ich wysiłków i będę tym, który zobaczy, jak wielkie marzenie staje się rzeczywistością. Już dziś widzę to wszędzie dookoła. Rozpoznaję to. Nie podoba mi się. Nie oczekiwałem tego. Radość nie jest moim przeznaczeniem. Znajdę taką satysfakcję, do jakiej jestem zdolny. Będę rządził.

— Kim...

— Tobą. Światem. To tylko kwestia odkrycia dźwigni. Jeżeli na­uczysz się, jak rządzić duszą jednego człowieka, możesz zawładnąć resztą ludzkości. Dusza, Peter, dusza. Nie bicz, miecz, ogień ani ar­maty. To dlatego Cezarowie, Attyle i Napoleonowie byli głupcami i nie przetrwali długo. My przetrwamy. Dusza, Peter, to coś, czym nie można rządzić. Trzeba to złamać. Wbić klin, wepchnąć tam swo­je palce — i człowiek jest twój. Nie potrzebujesz bicza — przyniesie ci go i poprosi o biczowanie. Przeprogramuj go — i jego własny me­chanizm będzie pracował dla ciebie. Użyj go przeciwko niemu same­mu. Chcesz wiedzieć, jak to się robi? Pomyśl, czy kiedykolwiek cię okłamałem. Pomyśl, czy nie słyszałeś tego wszystkiego od lat, ale nie chciałeś zrozumieć, a zatem to ty jesteś sobie winien, a nie ja. Jest wiele sposobów. Oto jeden. Spraw, aby człowiek czuł się mały. Spraw, aby czuł się winny. Zabij w nim ambicję i uczciwość. To trud­ne. Nawet najgorsi z was na swój pokrętny sposób dążą do ideału. Zabij uczciwość, psując od wewnątrz. Wykorzystaj ją przeciwko niej samej. Nakieruj ją na cel niszczący wszelką uczciwość. Głoś bezinte­resowność. Mów mu, że musi żyć dla innych. Mów mu, że altruizm jest ideałem. Żaden z nich nigdy go nie osiągnął i żaden nigdy nie osiągnie. Żywy instynkt obecny w nim z krzykiem buntuje się przeciw niemu. Nie rozumiesz jednak, co uzyskasz? Człowiek zdaje sobie sprawę, że jest niezdolny do tego, co uznał za największą cnotę — i rodzi to w nim poczucie winy, grzechu, własnej bezwartościowości. Skoro najwyższy ideał jest nieosiągalny, stopniowo porzuca wszyst­kie inne ideały, ambicje, traci poczucie własnej wartości. Czuje się zobowiązany głosić to, czego nie potrafi czynić. Ale nie można być dobrym w połowie ani uczciwym mniej więcej. Zachowanie własnej uczciwości to ciężka praca. Po co zachowywać coś, o czym się wie, że już jest zepsute? Jego dusza porzuca szacunek dla siebie. I tu go masz. Będzie posłuszny. Będzie szczęśliwy, mogąc być posłuszny — bo nie może zaufać samemu sobie, czuje się niepewny, nieczysty. To jeden sposób. A oto inny. Zabij jego wyczucie wartości. Zabij w nim zdolność do rozpoznawania wielkości i osiągania jej. Wielkimi ludź­mi nie da się rządzić. Nie chcemy żadnych wielkich ludzi. Nie za­przeczaj koncepcji wielkości. Niszcz ją od środka. Wielkość jest rzad­ka, trudna, wyjątkowa. Ustanów takie kryteria sukcesu, by były osiągalne dla wszystkich, dla najmniejszych, najbardziej niekompe­tentnych, a powstrzymasz dążenie do wysiłku we wszystkich lu­dziach, wielkich i małych. Powstrzymasz wszelkie dążenie do popra­wy, do doskonałości, do perfekcji. Śmiej się z Howarda Roarka i przedstawiaj Petera Keatinga jako wielkiego architekta — znisz­czyłeś architekturę. Popieraj Lois Cook — zniszczyłeś literaturę. Sław Ike'a — zniszczyłeś teatr. Gloryfikuj Lancelota Clokeya — zniszczyłeś prasę. Nie próbuj burzyć wszystkich świątyń — przera­ziłbyś ludzi. Uświęć miernotę — a świątynie zostaną zburzone. Jest jeszcze inny sposób. Zabijaj śmiechem. Śmiech jest wyrazem ludz­kiej radości. Naucz się stosować go jako niszczącą broń. Zmień go w szyderstwo. To proste. Każ im śmiać się ze wszystkiego. Powiedz im, że poczucie humoru jest bezgraniczną cnotą. Nie pozwól, by w duszy ludzkiej pozostało cokolwiek świętego — a dusza przestanie być święta. Zabij cześć — i zabiłeś bohatera w człowieku. Czci nie oddaje się, chichocząc. Będzie bezgranicznie posłuszny — cokolwiek wchodzi w grę, nic nie jest zbyt poważne. A oto inny sposób. Ten jest najważniejszy. Nie pozwalaj ludziom być szczęśliwymi. Szczęście jest samodzielne i samowystarczalne. Szczęśliwi ludzie nie mają dla ciebie czasu ani wartości. Szczęśliwi ludzie są wolni. Więc zabij w nich radość życia. Zabierz im to, co jest im drogie i co jest dla nich ważne. Nigdy nie pozwól, by mieli to, czego pragną. Spraw, by czuli, że sam fakt posiadania osobistych pragnień jest złem. Doprowadź ich do stanu, w którym powiedzenie „pragnę" nie jest już natural­nym prawem, lecz przyznaniem się do winy. Altruizm będzie ci bardzo pomocny. Ludzie nieszczęśliwi przyjdą do ciebie. Będziesz im potrzebny. Przyjdą po pociechę, po wsparcie, po ucieczkę. Natura nie dopuszcza próżni. Opróżnij duszę ludzką, a miejsce, które po niej pozostanie, jest twoje. Nie wiem, dlaczego jesteś taki zszokowany, Peter. To najstarsza ze wszystkich metod. Przyjrzyj się historii. Przyjrzyj się jakiemukolwiek wielkiemu systemowi etycznemu, od Wschodu począwszy. Czyż nie głosiły one poświęcenia osobistej ra­dości? Pod płaszczykiem przeróżnych komplikacji werbalnych czyż wszystkie one nie miały jednego motywu: poświęcenia, rezygnacji, wyrzeczenia się siebie? Czyż nie zdołałeś wychwycić ich refrenu: „Poddaj się, poddaj się, poddaj się"? Przyjrzyj się moralnemu klima­towi naszych dni. Wszystko, co sprawia przyjemność, od papierosów poprzez seks, ambicję, chęć zysku uważane jest za niemoralne czy grzeszne. Dowiedź, że jakaś rzecz czyni człowieka szczęśliwym, a po­tępisz ją. Oto, jak daleko zaszliśmy. Powiązaliśmy szczęście z winą. Trzymamy ludzkość za gardło. Złóż ofiarę ze swego pierworodnego — leż na pryczy z gwoździ — idź na pustynię, by umartwiać ciało — nie tańcz — nie chodź w niedzielę do kina — nie próbuj się wzboga­cić — nie pal — nie pij. To wszystko ta sama linia. Długa linia. Głupcy sądzą, że tego typu zakazy to nonsens. Relikt przeszłości, staroć. Ale w każdym nonsensie jest jakiś cel. Nie trać czasu na ba­danie natury szaleństwa — zadaj sobie pytanie, do czego prowadzi. Każdy system etyczny, który głosił poświęcenie, doszedł do wielkiej władzy i rządził milionami ludzi. Trzeba to, rzecz jasna, zakamuflo­wać. Trzeba powiedzieć ludziom, że osiągną wyższą formę szczęścia, rezygnując ze wszystkiego, co czyni ich szczęśliwymi. Nie musisz wykładać tego zbyt jasno. Używaj mętnych słów. „Uniwersalna har­monia", „wieczny duch", „boski cel", „nirwana", „raj", „supremacja rasowa", „dyktatura proletariatu". Wewnętrzne zepsucie, Peter. Najstarszy sposób. Ta farsa trwa od wieków i ludzie wciąż dają się nabrać. A próba powinna być taka łatwa: wsłuchaj się w słowa jakie­gokolwiek proroka i gdy tylko usłyszysz, że mówi o poświęceniu, uciekaj. Uciekaj szybciej niż przed dżumą. To logiczne, że tam, gdzie jest poświęcenie, jest też ktoś, kto zbiera ofiary. Tam, gdzie jest służba, jest też ktoś, komu służą. Człowiek, który mówi ci o poświę­ceniu, mówi o sługach i panach. I zamierza być panem. Ale jeśli kie­dykolwiek usłyszysz człowieka, który mówi ci, że musisz być szczęś­liwy, że to twoje naturalne prawo, że naczelnym obowiązkiem dla siebie jesteś ty sam — będzie to ktoś, kto nie poluje na twoją duszę. Będzie to człowiek, który nie potrzebuje od ciebie niczego. Ale niech tylko nadejdzie, a wszyscy wyrywacie sobie włosy z pustych głów, wrzeszcząc, że jest samolubnym potworem. A zatem oszustwo jest bezpieczne na wiele kolejnych stuleci. Być może jednak zauważyłeś pewną rzecz. „To logiczne", powiedziałem. Rozumiesz? Ludzie mają przeciwko tobie broń. Logikę. Rozum. Musisz więc postarać się ode­brać im go. Nadkruszyć fundamenty, na których się opiera. Bądź jednak ostrożny. Nie zaprzeczaj niczemu. Nigdy niczemu nie za­przeczaj, bo sprawa wymknie ci się z rąk. Nie mów, że rozum jest zły — choć był ktoś, kto to powiedział i odniósł oszałamiający sukces. Mów jedynie, że rozum jest ograniczony. Że istnieje coś ponad nim. Co? W tej kwestii też nie musisz wypowiadać się zbyt jasno. Możliwo­ści są niewyczerpane. „Instynkt", „uczucie", „objawienie", „boska in­tuicja", „materializm dialektyczny". Jeżeli dasz się złapać w jakimś ważnym miejscu i ktoś powie ci, że twoja doktryna nie ma sensu — będziesz na to przygotowany. Mówisz mu, że istnieje coś, co jest po­nad sensem. Że nie powinien próbować myśleć: musi czuć. Wierzyć. Odrzuć rozum, a wygrasz każdą grę. Wszystko będzie szło tak, jak sobie zażyczysz, kiedykolwiek sobie tego zażyczysz. Złapałeś go. Czy można rządzić człowiekiem myślącym? Nie potrzebujemy ludzi my­ślących.

Keating usiadł na podłodze obok komody: czuł się zmęczony, więc po prostu skrzyżował nogi. Nie chciał oddalać się od komody. Oparty o nią czuł się bezpieczniej, jak gdyby wciąż zawierała papier, który wydał.

— Słyszałeś to wszystko, Peter. Od dziesięciu lat patrzysz, jak to praktykuję. Widzisz, jak praktykuje się to na całym świecie. Dlacze­go jesteś taki zdegustowany? Nie masz prawa siedzieć tu i gapić się na mnie z tą cnotliwą wyższością człowieka zszokowanego. Grasz w te same klocki. Wziąłeś swoją działkę i musisz brnąć dalej. Boisz się zobaczyć, dokąd to prowadzi. Ja nie. Powiem ci. Do świata przy­szłości. Do świata, którego pragnę. Do świata posłuszeństwa i jedno­ści. Do świata, w którym myśl każdego człowieka nie będzie jego własną myślą, lecz usiłowaniem odgadnięcia myśli sąsiada, który nie będzie miał własnych myśli, lecz usiłowanie odgadnięcia myśli kolejnego sąsiada, który nie będzie miał własnych... i tak dalej, Pe­ter, dookoła świata. Bo wszyscy muszą się zgadzać ze wszystkimi. Świat, w którym żaden człowiek nie będzie miał własnych pragnień, lecz skieruje wszystkie swoje wysiłki na zaspokajanie pragnień sąsiada, który nie będzie miał innych pragnień, jak tylko zaspokaja­nie pragnień następnego sąsiada, który też nie będzie miał prag­nień. .. dookoła świata, Peter. Bo wszyscy muszą służyć wszystkim. Świat, w którym człowiek nie będzie pracował z pobudek tak niewinnych jak pieniądze, lecz dla tego bezgłowego monstrum — pre­stiżu. Aprobata innych — ich dobre zdanie — zdanie ludzi, którym nie będzie wolno posiadać własnego zdania. Ośmiornica z mnó­stwem czułek i bez mózgu. Zdanie, Peter? Nie zdanie, lecz sondaże opinii publicznej. Średnia wyciągnięta z zer, bo żadna indywidual­ność nie będzie miała prawa istnieć. Świat z oderwanym silnikiem i z jednym sercem, pompowanym ręcznie. Pompowanym moją ręką — i rękoma kilku innych ludzi mego pokroju. Ludzi, którzy wiedzą, co wprawia was w ruch — was, wielkich wspaniałych przeciętnych, was, którzy nie powstaliście z furią, gdy nazywaliśmy was przecięt­nymi, małymi, zwyczajnymi, was, którzy polubiliście i zaakceptowa­liście te określenia. Będziecie siedzieć, wyniesieni na tron i uświęce­ni, wy, maluczcy, absolutni władcy, na widok których wszyscy dawni władcy będą skręcać się z zazdrości, absolutni, nieogranicze-ni, Bóg, Prorok i Król razem wzięci. Vox populi. Przeciętni, zwyczaj­ni, ujednoliceni. Czy wiesz, jaki jest antonim do ego? Banał, Peter. Banał jako zasada. Ale nawet to, co oklepane, musi być kiedyś przez kogoś zapoczątkowane. To będzie nasze zadanie. Vox Dei. Będziemy się upajać nieograniczonym poddaństwem — ze strony ludzi, którzy nie nauczyli się niczego innego, jak tylko być poddanymi. Będziemy to nazywali „służbą". Będziemy wręczać medale za służbę. Będziecie się nawzajem zabijać w walce o to, kto potrafi się poddać lepiej i pełniej. Nie będzie innych wyróżnień, o które można by zabiegać. Żadnej innej formy osobistego osiągnięcia. Dostrzegasz w tym obra­zie Howarda Roarka? Nie? A zatem nie marnuj czasu na głupie py­tania. Wszystko, czym nie można rządzić, musi odejść. A jeśli od cza­su do czasu urodzi się jakieś dziwadło, nie przeżyje więcej niż dwanaście lat. Kiedy jego mózg zacznie funkcjonować, poczuje ciś­nienie i eksploduje. Ciśnienie obliczone na próżnię. Czy wiesz, co dzieje się ze stworzeniami żyjącymi w głębinach oceanu, gdy wydo­bywa się je na światło słoneczne? Tyle, jeśli chodzi o przyszłość Ro­arka. Pozostali będą się uśmiechać i słuchać. Czy zwróciłeś uwagę, że imbecyl zawsze się uśmiecha? Pierwsze zmarszczenie brwi jest pierwszym dotykiem Boga na czole człowieka. Dotykiem myśli. Ale my nie będziemy mieli ani Boga, ani myśli. Tylko głosowanie za po­mocą uśmiechów. Automatyczne dźwignie — wszystkie mówiące „tak"... Gdybyś był nieco bardziej rozgarnięty — jak twoja była żona, na przykład — zapytałbyś teraz: a my, władcy? A ja, Ellsworth Monkton Toohey? Tak, odrzekłbym, masz rację. Nie osiągnę więcej niż wy. Nie będę miał innego celu, jak tylko pilnowanie, byście byli zadowoleni. Kłamanie, schlebianie wam, wychwalanie was, pompowanie waszej próżności. Wygłaszanie mów o ludziach i wspólnym do­bru. Peter, mój stary, biedny przyjacielu, jestem najbardziej bezinte­resownym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałeś. Mam mniej niezależności niż ty, którego zmusiłem do sprzedania własnej duszy. Ty przynajmniej wykorzystywałeś ludzi po to, żeby zdobyć coś dla sie­bie. Ja nie chcę niczego dla siebie. Wykorzystuję ludzi po to, by ich wykorzystać. To moja jedyna funkcja i satysfakcja. Nie mam osobi­stego celu. Pragnę władzy. Pragnę mojego świata przyszłości. Niech wszyscy żyją dla wszystkich. Niech wszyscy się poświęcają, a nikt nic nie zyskuje. Niech wszyscy cierpią i nikt się nie raduje. Niech zatrzy­ma się postęp. Niech wszystko stanie w miejscu. W stagnacji jest rów­ność. Wszyscy posłuszni woli wszystkich. Uniwersalne niewolnictwo — pozbawione nawet godności pana. Niewolnictwo niewolnictwa. Wielkie koło — i całkowita równość. Świat przyszłości.

— Ellsworth... ty jesteś...

— Szalony? Boisz się to powiedzieć? Siedzisz tu i tylko to ci przy­chodzi do głowy. To twoja ostatnia nadzieja. Szalony? Rozejrzyj się dookoła. Weź moją gazetę i przeczytaj nagłówki. Czyż nie nadcho­dzi? Czyż nie jest już tutaj? Wszystko, o czym ode mnie usłyszałeś? Czyż nie połknęło już Europy i czyż my nie zmierzamy z wolna ku temu samemu? Wszystko, co powiedziałem, zawiera się w jednym jedynym słowie: kolektywizm. Czyż nie on właśnie jest bogiem na­szego stulecia? Działać razem. Myśleć — razem. Czuć — razem. Jed­noczyć się, zgadzać, podporządkowywać. Podporządkowywać się, służyć, poświęcać. Dziel i rządź — najpierw. Potem — łącz i rządź. Wreszcie odkryliśmy to ostatnie. Pamiętasz cesarza rzymskiego, który powiedział, że chciałby, aby ludzkość miała jedną głowę, by mógł ją ściąć? Ludzie śmiali się z niego przez całe wieki. Ale my będziemy się śmiać ostatni. Osiągnęliśmy to, czego on osiągnąć nie zdołał. Nauczyliśmy ludzi łączyć się. Dzięki temu głowa gotowa jest do ścięcia. Odkryliśmy magiczne słowo. Kolektywizm. Spójrz na Eu­ropę, głupcze. Czyż nie potrafisz przejrzeć tych bzdur i dojrzeć kwin­tesencji? Jeden z krajów hołduje przekonaniu, że człowiek nie ma praw, że kolektyw jest wszystkim. Jednostka jest złem, masa — Bo­giem. Jedyne dozwolone pobudki i cnoty to te, które służą proleta­riatowi. To jedna wersja. A oto inna. Kraj, który hołduje przekona­niu, że człowiek nie ma praw, że państwo jest wszystkim. Jednostka jest złem, rasa — Bogiem. Jedyne dozwolone pobudki i cnoty to te, które służą rasie. Czy robię z igły widły, czy też taka jest już w tej chwili rzeczywistość dwóch kontynentów? Obserwuj ruch obcęgów. Jesteś zmęczony jedną wersją — przepychamy cię do drugiej. Przychodzisz i wychodzisz. Zamknęliśmy drzwi, spreparowaliśmy mone­tę: orzeł — kolektywizm, reszka — kolektywizm. Zwalczaj doktrynę, która morduje jednostkę, doktryną, która morduje jednostkę. Oddaj swoją duszę radzie — albo oddaj ją przywódcy. Ale oddaj ją, oddaj, oddaj. Moja technika, Peter. Podawaj truciznę jako żywność i truci­znę jako antidotum. Puszczaj wodze fantazji co do otoczki, ale trzy­maj się głównego celu. Daj głupcom wybór, niech się cieszą — nie za­pominaj jednak o jedynym celu, jaki musisz zrealizować. Zabij jednostkę. Zabij duszę człowieka. Reszta nastąpi automatycznie. Obserwuj stan świata w chwili obecnej. Czy nadal uważasz, że je­stem szalony, Peter?

Keating siedział na podłodze z rozłożonymi nogami. Uniósł jedną dłoń i przyglądał się koniuszkom palców; potem przytknął ją do ust i odgryzł skórkę. Ruch był jednak oszukańczy; ten człowiek został zredukowany do jednego zmysłu, zmysłu słuchu, i Toohey wiedział, że nie powinien spodziewać się żadnej odpowiedzi.

Keating czekał posłusznie: to wszystko wydawało się nie mieć znaczenia — dźwięki umilkły i musiał teraz czekać, aż zabrzmią na nowo.

Toohey położył dłonie na poręczach krzesła, potem uniósł je i stuknął w drewno, jakby z rezygnacją stawiał kropkę nad „i". Pod­niósł się z krzesła.

— Dziękuję, Peter — rzekł z powagą. — Szczerość jest rzeczą, którą trudno wykorzenić. Przez całe życie przemawiałem do szero­kiej publiczności. To była mowa, której nigdy nie będę miał okazji wygłosić.

Keating uniósł głowę. W jego głosie brzmiało coś na kształt za­liczki przed strachem; nie był to strach, lecz przedwczesne echo go­dziny, która dopiero miała nadejść:

— Nie odchodź, Ellsworth...

Toohey stanął nad nim i zaśmiał się cicho.

— Oto odpowiedź, Peter. Oto mój dowód. Wiesz, kim jestem, wiesz, co ci zrobiłem, nie pozostały ci żadne złudzenia co do mojej do­broci. Ale nie możesz ode mnie odejść i nigdy nie zdołasz. Byłeś mi posłuszny w imię ideałów. Teraz będziesz mi posłuszny bez ideałów. Bo już tylko do tego się nadajesz... Dobranoc, Peter.

 

Tekst pochodzi z ksiązki Ayn Rand pt: „Źródło”